Tego dnia postanowilismy wzniesc sie nad wyzyny - no i wznieslismy sie na cale 2.500 m n.p.m. Jedynie Piotrus pozostal na "dole" - czyli ponizej 2 tys. m. Z tata, ktory juz byl na tej gorze, wiec teraz przyszla kolej na mnie.
Wjechalismy na dwutysiecznik kolejka, oczywiscie nie probowalismy nawet zdobyc tego szczytu samodzielnie :)
Podjazd kolejka byl imponujacy, szczegolnie ostatni fragment, kiedy wagonik wspinal sie ostro w gore przed prawie pionowa sciana gory.
Na gorze bylo chlodno, wietrznie, ale pieknie!
I spotkala nas tam pewna mila przygoda :)
Az do tej pory ani razu od momentu przyjazdu nie uslyszalam polskiego jezyka poza nasza grupka. A tu jakas pani lamana polszczyzna odezwala sie do naszych dziewczynek i zaczela rozmowe. Okazalo sie, ze pani pochodzi z Krakowa, jest Zydowka i wyjechala z Polski do Izraela w latach 60. Byla z mezem, ale juz nie polskiego pochodzenia, ktory po polsku niewiele rozumial. Pani natomiast mimo kilkudziesieciu lat spedzonych poza granicami mowila calkiem plynnie, choc oczywiscie nie bez obcego akcentu i nalecialosci.
Rozmawialo sie calkiem milo, widac, ze pani z rozrzewnieniem wspomina "kraj lat dziecinnych". Rozmowa niestety nie trwala zbyt dlugo, bo dzieci rozpierzchly sie we wszystkie strony i trzeba bylo ich pilnowac.
Bedac na gorze obejrzelismy loty na paralotniach, ktore mialy tutaj wlasnie swoj poczatek. Dziewczynki probowaly patrzec przez lunete, ktora nie dzialala, Pati zdazyla podejsc Mackowi pod hustawke i dostac porzadny cios w brzuch. Zmeczeni i wyczerpani psychicznie postanowilismy zjechac w dol.
Gdy mielismy wsiadac do naszej gondoli, zobaczylismy to, co bylo w regionie bardzo reklamowane - "najmniejsza restauracje swiata" - czyli wagonik restauracyjny. Akurat pan kelner przynosil gosciom posilek do gondoli. Mniam :)
Na dole czekali juz na nas znudzeni i zmeczeni Piotrus i Krzysiek. Piotrus dostal mleczko, a jego tata mogl wreszcie odpoczac od noszenia tobolka.
Wracajac mielismy wejsc na sciezke czarownicy, ale niestety okazalo sie, ze nie byl to szlak dla wozkow. Ania z Tomkiem postanowili wziac dzieciaki (te starsze) i pojsc sciezka, my natomiast z Piotrkiem zeszlismy zwykla droga. Dziewczynki poczatkowo troche sie wahaly, czy isc droga baby jagi - wyobraznia podzialala i strach zajrzal w oczy. W koncu jednak sie zdecydowaly. I bardzo dobrze, bo ten fragment naszych wakacji jest do tej pory najczesciej wspominany przez Patrycje. Tysiac razy slyszelismy pytanie, czy pojedziemy jeszcze do Austrii, zeby przejsc fragmentem sciezki Baby Jagi, ktora akurat pomineli.
Sciezka baby jagi obfitowala w rozne ciekawe zjawiska - duze grzyby na drodze, brame ze smiejaca sie zlowrogo czarownica, gdy ktos przechodzil, a punktem kulminacyjnym i celem sciezki byl domek baby jagi - domek "na opak".